Bp Błażej Kurz, w rocznicę śmierci tego pionierskiego biskupa oporu antymodernistycznego

Bp Kurz, x. de Pauw i pierwsi tradycjonaliści w USA. Przykład można brać z poważnego i godnego ubioru

Bp Kurz, x. de Pauw i pierwsi tradycjonaliści w USA

Nieraz już wspominałem o jednym z celów niniejszego blogu, którym jest opisywanie pierwszych lat katolickiego oporu wobec reform modernistycznych oraz przywoływanie głównych postaci, zwłaszcza duchownych. Jednym bowiem z filarów wiarygodności FSSPX jest mit o wyłączności tej organizacji jako jedynej „Tradycji” (choćby serwis „Wiadomości Tradycji” w Polsce, które omawiają tylko zdarzenia związane z FSSPX, a sporadycznie, co prawda i z indultowcami). Jak gdyby poza arcybiskupem Lefebvrem i jego Bractwem nie było nic innego.

O biskupie Kurzu wspomniałem po raz pierwszy w ubiegłym roku. Jest to jeden z nielicznych biskupów, którzy rzeczywiście starali się zrobić, co w ich siłach, by zachować wiarę w obliczu modernistycznej reformy. Był on ponadto pierwszy.

Dziś mija również rocznica śmierci biskupa Thuc’a, od którego większość biskupów katolickich ma dziś ważną sakrę.

Requiem aeternam dona eis Domine. Et lux perpetua luceat eis.

Requiescant in pace. Amen.

Pelagiusz z Asturii

Bp Błażej Sigebald Kurz OFM
(artykuł z grudnia 2014 roku, który pojawił się w Internecie po francusku)

13 grudnia jest rocznicą śmierci, w 1973 roku w Waldassen w Bawarii Palatyńskiej, biskupa, antysoborowego i antymodernistycznego wyznawcy, jednego z najmniej znanych.

Wypada o nim nie zapomnieć, modlić się o jego duszę, Bogu dziękować za jego wysiłki w winnicy Pańskiej, również, i przede wszystkim ze względu na nas, po jego powrocie do Europy.

Urodził się 3 lutego 1894 roku w Sontheim w Królestwie Wirtembergii, złożył śluby u franciszkanów w 1914 roku i został wyświęcony 21 grudnia 1919 roku przez kardynała Faulhabera. Przez cztery lata został w Norymberdze jako duszpasterz młodzieży.

W 1923 roku został wysłany do Chin, gdzie pozostał jako misjonarz do 1933 roku. Rozwinął tam wielką działalność jako budowniczy i organizator, nie poddając się zniechęceniu z powodu pozornego braku sukcesu misji. Musiał wrócić z powodów zdrowotnych.

Po wyzdrowieniu wyjechał na drugi koniec świata, gdy został prefektem apostolskim Mount Currie w Afryce Południowej, założonej w 1935 roku. Podnosząc tę prefekturę do rangi wikariatu apostolskiego (o nazwie Kokstad), 11 lipca 1939 roku, Papież Pius XII mianował go biskupem tytularnym Terenuthis (w Egipcie) i swym pierwszym wikariuszem apostolskim (Kokstad miał jeszcze zostać diecezją w 1951 roku).

Konsekrowany został na biskupa przez samego papieża 29 października 1939 roku.

Fałszywie oskarżony (przez współbrata, jak się później okazało) o to, że jest zwolennikiem narodowego socjalizmu został wtrącony do więzienia w południowoafrykańskim obozie koncentracyjnym. Pozostał w tym kraju do 1946 roku, gdy musiał zwolnić swoją stolicę na rzecz anglojęzycznego biskupa (w tym przypadku Irlandczyka, bpa McBride’a, formalnie mianowanego dopiero w 1949 roku). Epizod ten, niestety typowy, boleśnie go dotknął.

Bp Kurz wrócił do Chin w 1948 roku, [bowiem] Papież właśnie mianował go prefektem apostolskim Yung Chow (Hunan) 21 maja 1948 roku, ale na krótki czas, ponieważ wkrótce został wyrzucony przez komunistów. Był jego ostatnim prefektem, de iure, aż po swą śmierć w 1973 roku.

Najpierw udał się do Stanów Zjednoczonych, aby zająć się uciekinierami ze swego terytorium. Pozostał tam około 20 lat.

Bp Kurz z x. De Pauw

Bp Kurz z x. De Pauw

W tym czasie wziął udział w czterech sesjach nieszczęsnego zebrania nazwanego przez swych zwolenników „Soborem Watykańskim II”, gdzie podobno pozostał raczej dyskretny. Ale, jak inni, wkrótce zdał sobie sprawę z nieszczęsnych konsekwencyj, które miały wyniknąć z Reformy modernistycznej. Będąc jeszcze w Stanach Zjednoczonych w Nowym Jorku brał udział w pioniersko antysoborowych działaniach flamandzkiego kapłana, x. Gommara De Pauw’a, który założył tam, już w 1964 roku, Katolicki Ruch Tradycjonalistyczny. Podobnie jak on, absolutnie odrzucił zwłaszcza Novus Ordo Missae i nowe obrzędy soborowe, podobnie jak (później, w przeciwieństwie też do x. De Pauw’a) również prawowitość ich promulgatora.

W 1969 roku bp Kurz powrócił do Niemiec, gdzie wkrótce zwrócili się do niego zmartwieni wierni oraz kapłani i seminarzyści.

Jego nieugięta postawa w wierze uzyskała wkrótce szerszy rozgłos i nie trzeba było długo czekać na skutki. Jako biskup franciszkański (niemogący objąć swej diecezji), miał nie tylko prawo wyboru klasztoru na swą emeryturę, ale ponadto wyboru ojca jako sekretarza i brata jako posługującego. Nic takiego nie zrobił. Nawet jeśli chodzi o wybór swego miejsca zamieszkania zadowolił się proszeniem o gościnę. Sześć razy prosił i sześć klasztorów, które prosił o miejsce i możliwość odprawiana Mszy odmówiły mu dostępu.

Wreszcie trochę zakłopotany bp Graber z Ratyzbony, chcąc nie chcąc, poprosił go o zapewnienie opieki duszpasterskiej w domu opieki, ale wrogość lokalnego kleru również i tę możliwość uniemożliwiła na dłuższą metę.

To zwykli wierni, później nazwani „tradycjonalistami”, umożliwili mu odprawianie Mszy i udzielanie sakramentów.

I tak, 2 listopada 1970 roku wyświęcił (inkardynując wcześniej w swej chińskiej diecezji, która istniała de iure) kleryka Feliksa Jekera, rzecz jasna w wielowiekowym rycie Kościoła łacińskiego. Urodzony w niemieckojęzycznej Szwajcarii 2 grudnia 1944 roku, Feliks Jeker studiował w seminarium diecezjalnym Lucerny oraz w Rzymie (doktorat na Angelicum), ale nie mógł ani nie chciał powierzyć się rękom, które stały się wątpliwe, żadnego biskupa wyświęcającego po 1968 roku. Xiądz Jeker, formalnie zostawszy kapłanem prefektury Yung Chow, mógł posługiwać una cum omnibus orthodoxis i udzielać prawdziwych sakramentów w różnych kaplicach i oratoriach, semipublicznych i prywatnych, zwłaszcza w Szwajcarii, przez dwadzieścia lat swego życia kapłańskiego, aż do swej przedwczesnej śmierci 7 grudnia 1990 roku.

21 września 1973 roku, zaledwie kilka miesięcy przed swą śmiercią, wyświęcił jeszcze, również dla prefektury Yung Chow, i również w wielowiekowym rycie Kościoła łacińskiego, w małym, ukrytym kościele w Egg (kanton Zurychu), kleryka Guntera Storcka. W małym, ukrytym kościele, bowiem chciano uniknąć wyświęcenia tego znakomitego asystenta „konserwatywnego” profesora Leona Scheffczyka w Monachium pod złowieszczym okiem bpa Doepfnera, wówczas siejącego spustoszenie modernisty przypisanego do Monachium, po którym wkrótce przyszli inni.

Urodzony w 1938 roku w Borken w Westfalii, Gunter Storck najpierw ukończył studia filologii niemieckiej i klasycznej w Munster, Berlinie i Monachium. Aby odbyć studia teologiczne wstąpił do Borromaeum w Munster w 1962 roku, które kontynuował w Monachium od 1967 roku u profesora Scheffczyka (jego promotora pracy doktorskiej, obrona nastąpiła w 1976 roku). Ale nie trzeba było długo czekać na skutki Soboru Watykańskiego II.

Po śmierci bpa Kurza, inni kandydaci do kapłaństwa posiadający inną wizję eklezjologiczną, niż FSSPX, nie mieli już biskupa w Niemczech. Aby zaradzić temu, przynajmniej jeśli chodzi o wykształcenie, xiądz Storck założył w 1980 roku Seminarium Przenajdroższej Krwi (ostatecznie w Monachium), gdzie nauczał (wraz z innymi). Aby móc wyświęcać i dalej zapewniać prawdziwe sakramenty oraz odprawianie oblatio munda, bp Guerard des Lauriers (z linii Thuca) udzielił mu sakry biskupiej w Etiolles 30 kwietnia, 1984 roku.

Czterech kapłanów, wszyscy prowadzący dziś apostolat, zostali wykształceni oraz wyświęceni przez niego, przed jego śmiercią, również przedwczesną, z powodu wylewu 23 kwietnia 1993 roku.

Są oni pewnego rodzaju wnukami bpa Kurza.

*

Wielkiej i niezachwianej wiary oraz wyjątkowej pobożności, zwłaszcza maryjnej, bp Kurz miał porywającą osobowość, prawdziwie misyjną, był „gigantem”, nie tylko fizycznie. Sprawował ofiarę, gesty i słowa, z najwyższym szacunkiem dla najmniejszej rubryki oraz z hieratyczną godnością, której nie zapomną nigdy ci, którzy go widzieli. Zawsze przy sobie nosił święte oleje, rytuał rzymski i stułę, a zdarzyło mu się nawrócić kogoś, podczas przypadkowej rozmowy, i go wyspowiadać od razu, siedząc na miejskiej ławce.

Trudy jego misyjnego życia w Chinach i Afryce, a widać w nich działanie Opatrzności, musiały przygotować go na najtrudniejszą próbę, którą była ta z jego ostatnich lat, redux in patria [łac. „wróciwszy do ojczyzny” – przyp. PA], ale to nie jego wina, że miał powiedzieć (co zrobił, według kilku świadków): „Ich schäme mich, ein Franziskaner zu sein” (Wstydzę się być franciszkaninem).

Uczcił ducha świętego Franciszka, tego prawdziwego.

R.I.P.

Z języka francuskiego tłumaczył Pelagiusz z Asturii. Źródło: wpis Lycobatesa na Le forum catholique. Artykuł pierwotnie pojawił się na stronie TradiNews. Te akurat francuskie „Wiadomości Tradycji” nie ograniczają się tylko do FSSPX.

13 comments on “Bp Błażej Kurz, w rocznicę śmierci tego pionierskiego biskupa oporu antymodernistycznego

  1. anteas1 pisze:

    Skoro jesteśmy w temacie kapłanów to jakiś czas temu obiło mi się o uszy, że jakiś młodzieniec z naszego pięknego kraju pojechał do USA na studia, aby zostać katolickim kapłanem. Nie dam sobie głowy uciąć ale chyba Polak mu na nazwisko było, natomiast imienia przepomniałem.
    Niestety od tej pory nic nie słyszałem o tym obywatelu, czy może Pan Pelagiusz lub któryś z czytelników ma jakieś informację w tym temacie.
    Wszak nikomu nie trzeba tłumaczyć że obecnie mamy na przeszło trzydzieści milionów obywateli jednego tylko katolickiego kapłana, zaś kacerskich ministrów całą armię.

  2. anteas1 pisze:

    Jeśli łaska, pozwolę sobie wtrącić jeszcze jeden komentarz:
    „Jednym bowiem z filarów wiarygodności FSSPX jest mit o wyłączności tej organizacji jako jedynej „Tradycji” (choćby serwis „Wiadomości Tradycji” w Polsce, które omawiają tylko zdarzenia związane z FSSPX, a sporadycznie, co prawda i z indultowcami).”
    Ja się tutaj zgadzam z lefebrystami w stu procentach. Tradycja katolicka obecnie to taki odłam sekty posoborowej, który pozwala jednocześnie na nazywanie antychrysta z Watykanu „jego świętobliwością” (?) i ignorowanie szaleńczych herezji które wygaduje, a które podają w wątpliwość stan jego władz umysłowych. Terminy „tradycji” i „tradycyjnych katolików” zostały ukłute na potrzeby odróżnienia się od „katolików postępowych”. Niestety oba rodzaje tych katolików są tylko samozwańcami, tak samo jak ich obecny guru (potocznie zwany Janem Pawłem IV) i jego przeklętej pamięci poprzednicy; Jan i Paweł, jednocześnie Jan i Paweł sztuk dwa, oraz jeszcze nie zmarły (co rodzi, płonną być może, nadzieję na nawrócenie) Benedykt.

    Natomiast tak zwani „sedewakantyści” i najprawdopodobniej tzw. „konklawiści” to po prostu Katolicy. Akceptujący bez jakichkolwiek zastrzeżeń dokładnie wszystkie sobory i wszystkie nauki wszystkich Papieży od Piotra począwszy a na Piusie XII skończywszy.

    Waham się natomiast do jakiej grupy zaliczyć tzw. „sedeprewacjonistów” ze względu na ich dziwaczne przekonania że można publicznego heretyka wybrać na papieża i będzie to wybór prawowity, oraz że ktoś może osadzić ważnie wybranego papieża i zdetronizować go.

    • Kiedyś jeszcze o tym napiszę, ale póki co, konieczność tego wymaga.

      Dwie rzeczy. Po pierwsze nazwy. Nazwa jest tylko znakiem odpowiadającym jakiejś rzeczywistości. Niekiedy nazwy są zgoła fałszywe, ponieważ nie odpowiadają żadnej, są inne, które należy jakoś doprecyzować.

      Termin „tradycjonalistów” ma jak najbardziej sens i używany jest przez wielu również sedewakantystów. Dotyczy on bowiem ludzi, duchownych i świeckich, którzy sprzeciwili się w taki czy inny sposób reformom soborowym. Początkowo była to nawet dość duża grupa, choć niejednolita, że tak powiem. Zwłaszcza dla łatwości języka używa się tego terminu, wiadomo bowiem, o kogo chodzi.

      Sam czasami go używam, ale wolę go dawać w cudzysłów.

      Używanie tego terminu nie pociąga za sobą oczywiście popierania różnych inicjatyw „tradycjonalistycznych”, „dni tradycji” i tym podobnych, gdzie stawia się na równi stanowiska fałszywe i prawdziwe różnych „tradycjonalistów”. Należy o tym pamiętać.

      To po pierwsze. Nazwy są, i zwłaszcza, gdy się przyjęły powszechnie oraz nie są fałszywe można z nich korzystać dla łatwości języka (nie mam teraz cytatu ze św. Tomasza ilustrującego tę prawdę, ale będzie), byleby nie dopuszczać do nieporozumień, co wymaga czasami doprecyzowania.

      Utożsamianie zaś słowa „katolik” z „sedewakantysta” czy „konklawista” stawia już wiele problemów, które Pan powinien widzieć. Tym, który jednoznacznie określa, kto jest katolikiem, a kto nie, kto potępia i wyłącza ze społeczności zbawionych, jest tylko Papież aktualnie sprawujący swój urząd. Choć bez wątpienia można nazwać katolikiem człowieka, który przyjmuje wakat, to czy jednak zawsze? Jest w tym gronie naprawdę wielu dziwaków. Nie mówiąc już o konklawistach, którzy tak złej sławy narobili poważnym sedewakantystom. Czy na pewno można powiedzieć, że każda starsza babcia na polskiej wsi w latach siedemdziesiątych czy nawet później nie jest katolikiem, ponieważ nie przyjmowała wakatu?

      I jeszcze jeden przykład: Pan zapewne nie został ochrzczony jako sedewakantysta. Czy Pan, przyjmując to stanowisko, złożył abiurację z błędów swych poprzednich? Jeśli nie, dlaczego? Jeśli tak, wobec kogo, skoro nie ma Papieża i kapłani sedewakantystyczni nie mają jurysdykcji, by taką abiurację przyjąć, więc byłaby ona równie śmieszna, co ekskomuniki wydawane przez FSSPX (co miało miejsce!).

      Druga rzecz to nazwa „sedeprywacjonizm”. Otóż czegoś takiego po prostu nie ma. Oznaczałoby to bowiem pozbawienie stolicy (privatio sedissedeprivationismus), co jest niemożliwe. Pisałem już o tym tutaj. Nazwę tę ukuł na pewno ktoś, kto nie miał jasnego (albo żadnego) pojęcia o tezie z Cassiciacum, do której ma się odnosić ów termin. Od tamtej pory również ten termin się nieco rozpowszechnił, ale powtarzany jest bezmyślnie. Wszyscy duchowni przyjmujący tezę odrzucają go.

      A samą tezę z Cassiciacum wyjaśniłem w skrócie we wspomnianym już artykule, zachęcam więc do lektury, bo pewnie Pana ominęło.

      W Polsce, dodam, zdaje się, że jacyś ludzie już przyjmują od krótszego lub dłuższego czasu tezę o. Guerard des Lauriers, ale jakoś nie ma nic specjalnie o niej w internecie, nie ma żadnych polemik, żadnych tekstów, które mogłyby rozjaśnić ten temat inteligentnemu czytelnikowi. Niestety. Taki to zresztą jest ogólny obraz sedewakantyzmu w Polsce… jak napisałem, sprawiedliwość wobec o. Guerard des Lauriers tego wymaga, by jego tezę wyjaśniano, a nie ośmieszano jej karykaturę.

      O tezie traktuje również, choć również o tyle tylko, o ile wymaga tego polemika, artykuł x. Ricossy z „Sodalitium” z roku 2003 (część piersza, część druga jutro, następne później).

      Dodam, tak zupełnie na marginesie, że gdy jeszcze byłem wiernym FSSPX nigdy nie uważałem sedewakantyzmu za niemożliwy, głupi czy wyraz choroby psychicznej. A to choćby dlatego, że w przeszłości wielu poważnych duchownych przyjmowało to stanowisko. Dlatego też ciężko, a priori, zgodzić się z twierdzeniem o „dziwacznych przekonaniach” „sedeprywacjonistów”, skoro twórca tezy był jednym z najwybitniejszych teologów XX wieku, profesorem na Lateranie (to nie byle gdzie), który pracował nad dwoma dogmatami maryjnymi (drugi nie został ogłoszony z wiadomych powodów).

      In Christo Rege,
      Pelagiusz

      • O cytat św. Tomasza chodziło mi ten: „Multitudinis usus, quem in rebus nominandis sequendum philosophus censet…” (Contra gentiles).

      • anteas1 pisze:

        „Używanie tego terminu nie pociąga za sobą oczywiście popierania różnych inicjatyw „tradycjonalistycznych”, „dni tradycji” i tym podobnych, gdzie stawia się na równi stanowiska fałszywe i prawdziwe różnych „tradycjonalistów”.”
        Termin „tradycyjny katolik” milcząco zakłada istnienie też innych, „nietradycyjnych”katolików, którzy mimo iż wyznają całkiem inną wiarę, naukę i doktrynę, też są całą gębą katolikami. Czyż nie do tego właśnie dąży JP IV i jego niesławni poprzednicy? Do jednej organizacji w której nie ma jedności wiary, i każdy sobie wierzy w to co chce, ale wszyscy są częścią tego frankenchurch.
        Zaś tego co mi wiadomo katolikiem jest tylko ten, co wyznaje katolicką wiarę. Ten zaś który prawdziwej wiary nie wyznaje, katolikiem nie jest.
        Oczywiście może się za takiego uważać, i większość członków sekty posoborowej, za katolików się właśnie uważa. Oczywiście ktoś kto z powodu niezawinionej i niedającej się przezwyciężyć ignorancji nie jest katolikiem, jak najbardziej może być zbawiony (na przykład przedkolumbijscy Indianie)

        „A samą tezę z Cassiciacum wyjaśniłem w skrócie we wspomnianym już artykule, zachęcam więc do lektury, bo pewnie Pana ominęło.”
        Czytałem ten artykuł, ale jest on bardzo ogólnikowy.
        Jest polska strona zwolenników tezy i jest tam bardzo długi i bardzo niezrozumiały (jak dokumenty tzw. „soboru” ) tekst na ten temat, ale są w nim tylko argumenty na poparcie tezy, zatem jest on jednostronny.

        „Dlatego też ciężko, a priori, zgodzić się z twierdzeniem o „dziwacznych przekonaniach” „sedeprywacjonistów”, skoro twórca tezy był jednym z najwybitniejszych teologów XX wieku”
        Argumentum ad verecundiam

        • Niczego nie zakłada, ale nie wiem, czy Pan to zrozumie.
          W przeszłości byli „liberalni katolicy”, „postępowi katolicy”, x. prał. Begnini mówił o „katolikach integralnych”, etc. etc. Nie zakłada to oczywiście, że chciano założyć jakiś nowy „superkościół”, który by zawierał katolików postępowych, integralnych czy innych. Są to terminy dla ułatwienia zrozumienia, potrzebne dla argumentu, dla podkreślenia tego czy tamtego.

          Stwierdzenie faktu „tradycjonalizmu” czy „tradycjonalistów” nie pociąga za sobą ani akceptacji dla „tradiekumenicznych” przedsięwzięć ani dla inicjatyw Bergogliasa ku „pełnej komunii” wszystkich „wierzących”.

          Niezrozumienie tego cechuje umysły, że tak powiem, skrzywione nominalistycznie, które widzą czarne i białe tam, gdzie jest mowa o niebieskim i zielonym.

          Artykuł ów jest ogólnikowy bo taka jego natura. A tezę objaśniłem tam skrótowo, dla celów artykułu, żeby właśnie w późniejszych miejscach, gdzie jest poruszana nikt nie popełniał takich błędów, jak Pan, mówiąc na przykład o „sedeprywacjoniźmie”, podczas gdy nie ma czegoś takiego. Niestety, tak nas Bóg skarał w Polsce, że zdaję sobie sprawę, iż większość ludzi nie czyta ze zrozumieniem, nie postępuje zgodnie z przekonaniami, zatrzymuje się na pewnym etapie, poddaje się łatwo, etc. etc., a ci, którzy mogą i winni coś robić nie robią nic, podczas gdy inni, bez wiedzy i umiejętności podejmują się działań na potęgę, które ich jednak przerastają i kończy się jak zwykle, kompromitacją. W tej chwili jest to walka z wiatrakami… może w przyszłości coś się zmieni.

          Tekst zaś, o którym Pan mówi to chyba De papatu materiali bpa Sanborna. Ja go czytałem we francusko-łacińskiej wersji, nie wiem, ile jest warte tłumaczenie na polskiej stronie internetowej. Ale to, że jest dla Pana niezrozumiały może świadczyć albo o słabej jakości tłumaczenia albo o samym Panu. Zeby go zrozumieć jakieś podstawy filozofii są konieczne, a zakładam, wręcz pewien jestem, że ich Pan nie ma.

          Pisanie, że artykuł opisujący tezę jest jednostronny nie wiem, jak nazwać. A czego się Pan spodziewa po traktacie teologicznym wyjaśniającym dane stanowisko? Poza tym, o ile mnie pamięć nie myli, tylko część tego traktatu została przetłumaczona na j. polski. Trzecia sectio zawiera odpowiedzi na zarzuty.

          No nic, w Polsce dotkliwie odczuwa się brak kultury intelektualnej i w ogóle znajomości filozofii. Bez tego uważam za niemożliwe, by powstało jakiekolwiek środowisko sedewakantystyczne godne tego imienia. By być inteligentnym chrześcijaninem, trzeba znać katechizm, apologetykę, podstawy filozofii, łaciny, historię Kościoła. Na razie jesteśmy daleko w tyle za takimi Włochami, Francuzami czy Amerakanami. I póki co nie zapowiada się na poprawę, chyba że porzuci błędne stanowisko kilku „lepszych” indultowców czy lefebrystów, ponieważ w ich szeregach jest trochę takich ludzi, dobrego materiału i rozwiniętych cnót przyrodzonych. A na nich najlepiej rozwijają się nadprzyrodzone.

          In Christo Rege,
          Pelagiusz

          • anteas1 pisze:

            Szanowny Panie, po przeczytaniu pańskiego postu zastanawiałem się czy aby jego celem nie było spowodowanie tego, abym się obraził i zaprzestał wchodzenia na pańskiego bloga. Być może uzna Pan że dopatruje się obrazy tam gdzie jej nie ma, ale takie sformowania jak na przykład;
            „Niezrozumienie tego cechuje umysły, że tak powiem, skrzywione nominalistycznie, które widzą czarne i białe tam, gdzie jest mowa o niebieskim i zielonym.”
            „Ale to, że jest dla Pana niezrozumiały może świadczyć albo o słabej jakości tłumaczenia albo o samym Panu.”
            budzą we mnie poważne wątpliwości.

            Wie Pan, pomimo moich poszukiwań nie znalazłem odpowiedzi na moje względem sedeprywacjonizmu (czy jak go tam Pan zechce nazywać) wątpliwości, ale kto ma mi je wyjaśnić? Pan raczej nie, bo jak podejrzewam, moje wątpliwości uznał by Pan za spowodowane jakimś skrzywieniem umysłu, lub brakami w edukacji.

            Natomiast ostatni akapit Pańskiego posta nasuwa mi pytanie co Pan jeszcze robi w tak ograniczonym towarzystwie jak polscy sedewakantyści? Nie żebym wyganiał, ale czy nie marnuje się Pan aby w towarzystwie ludzi nie znających filozofii i pozbawionych kultury intelektualnej?

            Zaznacza że nie jest moim celem obrażanie Pana, a jeśli odniósł Pan takie wrażenie, to zaznaczam że jest ono spowodowane tylko moim brakiem biegłości w trudnej sztuce retoryki, za który to serdecznie przepraszam.

            • Szanowny Panie,

              Pańska reakcja, bo odpowiedzią jej nazwać nie można, potwierdza tylko to, co napisałem i więcej.

              Nominalizm historycznie polegał na błędnej odpowiedzi na spór o uniwersalia. W istocie polega na niezrozumieniu pojęć powszechnych i analogii.

              A teraz z powrotem do meritum. Pojęcie i słowo mu odpowiadające „tradycjonaliści” odpowiada pewnej rzeczywistości i dlatego używane jest przez niejednego autora jako punkt wyjścia (konstatacja faktu) argumentu sedewakantystycznego (czy to w wersji simpliciter, czy to w wersji tezy z Cassiciacum).

              Natomiast pojęcie „sedeprywacjonizmu” nie odpowiada żadnej rzeczywistości, jak to wyjaśniłem. Skoro Pan tak prostych rzeczy nie rozumie [może Pan: a) nie być w stanie tego pojąć, b) być w stanie to pojąć, ale nie chcieć, ewentualnie c) po części zarówno a) i b)], wątpię, by Pan miał zrozumieć rzeczy trudniejsze związane z tezą.

              Dodam w zasadzie na marginesie, że sama teza z Cassiciacum w swojej istocie (czyli formalny brak autorytetu u soborowych „papieży”) jest w zasięgu umysłu rozumiejącego katechizm. Natomiast pełne jej zrozumienie wymaga przynajmniej podstaw filozofii tomistycznej. Jeśli ma Pan jakieś wątpliwości, to bardzo proszę, pod artykułem wspomnianym, gdzie pobieżnie o tezie traktuję, albo pod innymi, które ją szerzej omawiają lub w przyszłości omawiać będą. Ale najpierw musiałby Pan pojąć lub chcieć pojąć, dlaczego „sedeprywacjonizm” jest nazwą fałszywą, nie odpowiadającą tezie z Cassiciacum.

              Reakcja Pana świadczy nie tylko o tym, co pisałem, na co już zwróciłem wyżej uwagę. Nie mam zamiaru się bronić, ale wzmianka o „marnowaniu się” pokazuje jasno, jak niedoceniana jest pilna konieczność formacji w naszym środowisku (i szerzej „tradycjonalistycznym”, ale na innych mi zależy tylko o tyle, o ile należy ich wyprowadzać z błędów w sprawie Kościoła i papiestwa, potem reszta). Temu staram się zaradzić i moim celem, który jakoś Panu zapewne umknął, jest właśnie przyczynienie się, o ile to możliwe z mej strony, do podniesienia poziomu religijnego, umysłowego, etc. naszego środowiska (bo póki co jest tragicznie – kto ma oczy, ten widzi). Bonum diffusivum sui. Wzorem wielu wspaniałych wychowawców naszego Narodu, do których, rzecz jasna, nie zaliczam się, ale którzy mi świecą wzorem. Prosty lud często tego nie rozumiał w przeszłości, wystarczy poczytać pamiętniki takich choćby osób, jak Jadwiga z Działyńskich Zamoyska czy jej siostry, Anny z Działyńskich Potockiej. Ale mimo wszystko konieczność ta jest pilna, niezależnie od jej „opłacalności” czy „korzyści osobistych” albo „marnowania się”, jak to Pan ujął.

              I nic a nic z tego wszystkiego nie ma wspólnego z retoryką.

              In Christo Rege,
              Pelagiusz

  3. Krawiec pisze:

    Być może któryś z księży katolickich z USA o polskich nazwiskach, kultywuje polską mowę.

    Our Lady of Guadalupe Church
    3914 N. Lidgerwood St.
    Spokane, WA 99207
    509-489-6602
    Fr. Gerald Kasik
    http://www.traditionalmass.org/locations/

    MICHIGAN

    Detroit
    St. Joseph’s Catholic Church
    Fr. Francisco Radecki, CMRI (Email)
    3521 Fourth St.
    Wayne, MI 48184
    Phone: (734) 729-8228
    Fax: (734) 729-9350
    Rectory address: 34437 Sims St.
    School address: 34530 Sims St., Wayne, MI 48184
    Sunday Mass: 7:30, 9:30 and 11:45 a.m.
    Web site: http://www.stjosephschurch.net
    K-12 School: St. Joseph School
    School phone: (734) 722-6741
    Fr. Dominic Radecki
    i inni:
    http://www.ecclesia.luxvera.org/Directory-USA.html

    • O ile wiem, nie.
      W USA jest wiele osób o polskich korzeniach, a stąd i nazwisku. Wśród tylu duchownych sedewakantystycznych nie dziwi więc obecność kilku.

      In Christo Rege,
      Pelagiusz

  4. Krawiec pisze:

    Oczywiście, że Polonia Amerykańska jest liczna, a Amerykanie polskiego pochodzenia jeszcze liczniejsi.
    Jest dowód że nie cała Polonia została zahipnotyzowana przez Jana Pawła II.
    Dzięki Polonii Polacy mają trochę księży katolickich sedewakantystycznych:)

    Z http://www.sedevacante.pl , można wnioskować że byli wcześniej klerycy z Polski. (AD 2007)

    „Życie codzienne w katolickim seminarium”

    “Exi de domo tua et cognatione tua et veni in terram quam monstravero tibi” – “Wynijdź z ziemi twej i z twojej rodziny, a idź do ziemi, którą ci wskażę” (Dz 7,3)

    Dwunastu katolickich seminarzystów niczym dwunastu apostołów, spędza swe dnie w Brooksville na Florydzie, modląc się, ucząc i pracując wokół kościoła, wcielając w czyn benedyktyńskie hasło „ora et labora” – „módl się i pracuj”. Przyjechali często z dalekich stron świata: Argentyny, Meksyku, Bawarii czy Polski (a więc, rzecz ciekawa, z krajów zasłużonych dla Wiary), opuszczając swe rodziny i dotychczasowe życie, by stać się – jak życzył sobie tego ostatni papież Pius XII – „prawdziwymi aniołami ludu” Jezusa Chrystusa, w tym tak tragicznym dla Kościoła i świata czasie. Piszący ten artykuł jest jednym z trzech polskich alumnów seminarium p.w. Przenajświętszej Trójcy, jednego z czterech, o których bez zastrzeżeń można powiedzieć, że są całkowicie katolickie. Stąd wielka dla nas odpowiedzialność: przełożeni postawili przed nami ambitne cele.
    Nasz zwykły dzień jest z pozoru nieskomplikowany, jeden nie różni się od drugiego, ale dzięki ćwiczeniu się w małych rzeczach, przygotowujemy się do udźwignięcia spraw wielkich w przyszłości. O 5:40 czasu miejscowego ( 6 godzin wstecz w porównaniu do obowiązującego w tej chwili w Polsce) mamy pobudkę, o 6:20 rozpoczynamy modlitwy i rozważania, dzięki czemu nasz dzień nabiera odpowiedniego ładu. O 7:00 jest Msza Święta, potem dziękczynienie, śniadanie, wykonywanie przydzielonych prac (innych w każdym tygodniu), po czym o 8:45 zaczynają się cztery bloki wykładowe, po 40 minut każdy, aż do za piętnaście dwunasta. Seminarzyści ze starszych roczników rzadziej miewają tzw. „okienka”, podczas których należy przyswajać sobie samodzielnie nowo poznana wiedzę.
    Ja sam zawsze mam przed sobą słowa wielkiego wychowawcy polskiego Narodu – Jędrzeja Giertycha (proszę uprzejmie nie mylić z Romanem), który często przypominał, że każde studia nie po to trwają pięć czy sześć lat, by móc się na nich obijać i uczyć tylko na egzaminy, bo gdyby tak było, to kończyłyby się je w przeciągu lat dwóch albo trzech. Jędrzej najbardziej ze wszystkich nie znosił niedouczonych lekarzy, nauczycieli i księży. Dlatego nakazywał starać się, by każdy przedmiot zaliczyć na jak najwyższą ocenę. O 11:55 odprawiane są modlitwy przed posiłkiem, potem jest obiad, a po nim wykonuje się przydzielone prace seminaryjne. O 13:15 zaczynają się dwa bloki lekcyjne, które trwają do 14:45. Po ich zakończeniu przez godzinę jest czas mniej lub więcej wolny – zależy to od liczby zadań domowych i rodzaju obowiązków wykonywanych w danym tygodniu. Za piętnaście czwarta po południu jest różaniec i przepisana przez Kościół na dany miesiąc litania, po czym cała wspólnota udaje się na konferencję duchową głoszoną przez rektora biskupa Sanborna albo innego księdza. Jeżeli nie ma w jakimś dniu konferencji, to do godziny 17:00 – a więc do następnego punktu dnia- kolacji – należy poświęcić się czytaniu duchowemu. Po ostatnim posiłku trzeba dokończyć seminaryjne obowiązki. Potem jest już czas wolny do godziny 20:00, kiedy śpiewana jest kompleta. Od 21:00 należy przebywać już w pokojach, a najpóźniej do 23:00 trzeba zgasić światło. Czas rekreacji, a więc jedyna w ciągu dnia okazja, aby z kimś porozmawiać na tematy niezwiązane z seminarium, przypada od końca obiadu (ok.12:30) do 13:15 i od końca kolacji (ok.17:30) do 20:00, a także na pięciominutowe przerwy pomiędzy lekcjami. Obowiązujące milczenie ma na celu wypróbowanie powołania seminarzystów, a także wyrobienie w nich wewnętrznej siły, która ma ekspandować w przyszłym życiu kapłańskim.
    W sobotę i niedzielę rozkład dnia trochę się zmienia, ale poza tym, że nie ma wykładów, wygląda dość podobnie. Co się tyczy miejscowości, w której mieszkamy, to jest to nieduże miasteczko położone pomiędzy Orlando a Tampą, w środkowej-zachodniej części amerykańskiego stanu Floryda, który zresztą dopiero w 1819 roku przeszedł z rąk Arcykatolickiego Imperium Hiszpańskiego pod zabór USA. Niewiele z czasów hiszpańskich – oprócz nazw (Brooksville leży w okręgu Hernando, a sama Floryda wywodzi swe pochodzenie od łacińskiego-romańskiego słowa „flora”, ponieważ roślinność pleni się tu wyjątkowo bujnie) i paru kościołów na wybrzeżu – pozostało. Samo seminarium, które w ciągu najbliższych paru miesięcy ma przenieść się do pobliskiego Spring Hill, sąsiaduje z bazą rekrutów Marines. Czasami są bardzo głośni, co przypomina nam , że my także winniśmy być żołnierzami, tylko nie -broń Boże- wojującego syjonizmu, tylko Chrystusa Króla. Tutejsi katolicy-sedewakantyści mają bardzo liczne rodziny. Nasz nauczyciel psychologii, ksiądz Józef Selway, jest jednym z 17-rga(!) dzieci swoich rodziców. Dla przeciętnego czytelnika „Gazety Wyborczej” liczba ta świadczyłaby o wyjątkowo obskurnym fundamentaliźmie. Polska krew w tej „kuźni” kleru stanowi siłę dominującą. Oprócz trzech Polaków, jeszcze dwóch kolejnych alumnów oraz jeden kandydat na brata ma częściowo polskie pochodzenie. Ojciec Niemca Marka Ramolli pochodzi z Bytomia, a nazwisko Amerykanina Józefa Lotarskiego mówi samo za siebie.Tak więc Polacy znacząco wpłynęli na oblicze tego seminarium. Liczba wszystkich studentów byłaby nieco większa, ale jeden Amerykanin niedawno opuścił nasze grono (zresztą po kądzieli także pochodzenia polskiego), a kilku Nigeryjczyków z kolei, nie otrzymało wiz, nad czym osobiście najbardziej ubolewam. Poza tym jeszcze w tym roku Brooksville wzbogaci się o seminarzystę z ziem ukrainnych, a w przyszłym o kilku następnych, gdy już załatwią niezbędne formalności.
    W dniach 15-19 października biskup Dolan głosił dla nas rekolekcje w duchu św. Alfonsa Ligouri, próbując wszczepić wszystkim redemptorystyczną miłość do Najświętszego Zbawiciela, Matki Bożej i bliźnich. Na pewno były one bardzo owocne i dodały wszystkim motywacji i sił na cały rok szkolny. Mobilizująco działa też przykład biskupa Sanborna, który każdego dnia, bez wyjątku, przyjeżdża do seminarium wczesnym rankiem, a wyjeżdża późnym wieczorem. Czasem nawet wraca gdy już śpimy, a zaczyna pracować w swoim gabinecie, gdy jeszcze nie wstaliśmy z łóżek. Starając się zostać księdzem w Stanach, czuję się niczym Chrystus na pustyni. Szatan rozciąga przed nami wszystkie pokusy tego świata. Biskup Sanborn stwierdził, że w historii Kościoła było już tak wielu złych księży, że nie ma zamiaru „produkować” następnych. Musimy więc mocno trzymać się Wiary i nie spoczywać na laurach. Wartym odnotowania jest fakt, że przy stole słuchamy pobożnych książek, a do komunii przystępujemy ściśle według seminaryjnej hierarchii tj. według roczników i według wieku. Godne uwagi jest też z pewnością zachęcanie wszystkich alumnów przez rektora do rozwijania swej wrażliwości na sztukę, zwłaszcza poprzez czytanie książek o architekturze i słuchanie przebogatej, seminaryjnej kolekcji muzyki kościelnej i klasycznej (w tym oczywiście Chopina). Seminarium w Brooksville rozrasta się i ma się dobrze, na pohybel naszym przeciwnikom.

    Błagajmy Królową Polski, by klerycy z naszego kraju byli zawsze dla wszystkich wzorem i by było ich jeszcze więcej. Ave Maria!

    ksiądz alumn Adam Ledwoń

    • „Jest dowód że nie cała Polonia została zahipnotyzowana przez Jana Pawła II.
      Dzięki Polonii Polacy mają trochę księży katolickich sedewakantystycznych:)”

      Ośmielę się stwierdzić, że jest to sofizmat.
      Wszyscy bowiem, o ile się nie mylę, kapłani sedewakantystyczny w USA o polskich korzeniach wywodzą się z Polonii dawniejszej, sprzed ery JPII. W czasach JPII praktycznie cała Polonia dała się zahipnotyzować przez JPII. Po prostu z polskich rodzin, także poza granicami Ojczyzny, zawsze było wiele powołań. W USA nawet powstało seminarium dla nich w Orchard Lake. Ale od czasów JPII praktycznie wszyscy się poddali jego mamieniom. Są nieliczne wyjątki, ale chyba z nich nie ma powołań póki co.

      A swoją drogą, gdzie Ci byli seminarzyści, skoro nikt nie wytrwał? Coś mam obawę, że owo „ćwiczenie się w małych rzeczach”, które miało przygotowywać do rzeczy większych, nawet jeśli nie w kapłaństwie, wygasło. Skoro pokończyli rok, dwa, a może nawet tylko kilka miesięcy byli w seminarium bpa Sanborna, to powinni intelektualnie i duchowo przewyższać przeciętnych świeckich. A jakoś świeckich apostołów brak w Polsce, skoro i kapłanów nie ma. Rozumiem, obowiązki stanu, etc., ale były kleryk bpa Sanborna z Anglii rozkręcił porządnie apostolat Ekscelencji na Wyspach. A tu… gdzie oni są???

      In Christo Rege,
      Pelagiusz

Zostaw komentarz